Gdzie więcej sensu, tam mniej stresu

Skąd pomysł na takiego bloga?

14 lat temu zaczęłam studiować romanistykę, żeby zostać tłumaczką. Potem to zajęcie zaczęło wydawać mi się nudne i nie dość prestiżowe. Dostałam stypendium w Paryżu, gdzie zaczęłam studiować epigrafię dawnych cywilizacji, to też mi nie wystarczyło. W kolejnym roku przeniosłam się więc na inżynierię językową, gdzie uczyłam się automatycznej analizy języka do tworzenia m.in. tłumaczy automatycznych. Kilka miesięcy później, jako jedyna z roku, dostałam się na staż do prestiżowego laboratorium naukowego, gdzie międzynarodowy zespół pracował nad oprogramowaniem do wykrywania zagrożeń terrorystycznych na podstawie analizy języka. Inspirujący, ambitni ludzie, dobra płaca, ciekawe szkolenia i konferencje, możliwości rozwoju, awansu i robienia doktoratu za pensję nierealną w Polsce. Czy w tamtym czasie, jeszcze jako studentka, mogłabym marzyć o większym sukcesie? W moim odczuciu nie. Dostałam nawet więcej, niż wymarzyłam. Dostałam też potężnego ataku depresji.   

W mojej osobistej historii sukces przez wiele lat był jednym z głównych motywatorów. Bardzo chciałam OSIĄGAĆ sukces i się nim chwalić. Uważałam, że jestem warta tyle, ile zdobyłam. Aż osiągnęłam za dużo i tego nie udźwignęłam. W ramach późniejszej psychoterapii i edukacji psychologicznej zrozumiałam, że moje wątłe poczucie własnej wartości bazowało na tym, ile inteligencji/polotu/talentu/dyscypliny/… jestem w stanie udowodnić. Tworzyłam samą siebie na podstawie tego, co myśleli i mówili o mnie inni. Kiedy więc odnosiłam sukces, traktowałam go jak “być albo nie być”, bo od niego zależały wszystkie pochwały i wyrazy uznania dla mnie. Wtedy zaczynał się też stres, tak potężny, że natychmiast chciałam burzyć z mozołem wypracowany dorobek, żeby pozbyć się presji, którą sama sobie narzucałam. Zapętlałam się w kole własnych oczekiwań.

Rozwijanie moich zainteresowań było dyktowane potrzebą wewnętrzną. Ale kiedy rzetelna praca nad tym, co mnie interesowało, zaczynała przynosić rezultaty w postaci jakiegoś sukcesu, wewnętrzna presja kazała mi szukać wymówek, żeby się wycofać. Że jednak się nie nadaję, że jednak mnie to nudzi, że są lepsi, że to już było, że jestem leniwa, że lubię różnorodność, że lubię zmiany, że sięgam sufitu i dalej już nie dam rady. Kolejne sukcesy rodziły we mnie lęk i stres, więc wcale mnie nie cieszyły. Coś, co powstawało z wewnętrznej radości i ciekawości, zamieniało się z czasem w wyścig szczurów, w którym byłam szczęśliwa tylko wtedy, kiedy byłam na pierwszym miejscu.

Wieloletnich nawyków nie zmienia się w tydzień, dlatego wciąż nad tym pracuję. To ciężka praca, ale w każdym calu warta zachodu. Przynosi wspaniałe rezultaty w postaci olbrzymiej energii życiowej, radości, poczucia dumy, trafniejszych wyborów i zdrowych relacji. Po tym, jak pomogłam sobie, zaczynam rozmawiać o tym z innymi i widzę, że to nie tylko mój problem. Żyjemy w kulturze sukcesu, o którym chętnie się mówi, pisze, którym się dzielimy. A przecież to tylko cząstka nas, nawet nie ta najważniejsza. Dużo pełniejsze jest życie wtedy, kiedy angażujemy się w coś (związki/pracę/hobby), bo to ma dla nas znaczenie, a nie dlatego, że możemy coś dzięki  temu osiągnąć. Życie jest każdego dnia piękne i szczęśliwe, jeśli budzimy się z poczuciem, że to, na co poświęcam mój czas i energię, ma SENS. Dopiero wtedy stajemy się z siebie dumni.

To wcale nie jest łatwe. Żeby żyć tak bardzo świadomie, potrzebujemy stale wzmacniać nasze poczucie własnej wartości. Wtedy mamy odwagę widzieć prawdę o sobie, iść swoją drogą mimo krytyki, powątpiewania i odmiennych celów tych, którzy nas otaczają. Trzeba odważyć się na odkrycie własnej wrażliwości i obudzić w sobie dociekliwość tego, kim naprawdę jestem, i jakie życie chcę przeżyć.

Kiedy mam dobry kontakt ze sobą, stres przestaje mnie paraliżować, a zaczyna mobilizować (o tym mechanizmie będę jeszcze pisać). Przestaję tracić czas i energię na “co by było gdyby”, uruchamiam moją twórczą stronę, działam i widzę tego efekty, a co za tym idzie: moje poczucie własnej wartości się wzmacnia. Radość przychodzi coraz częściej. W życiu pełnym sensu sukces sam się pojawia, tylko, że jest skutkiem ubocznym, a nie celem, od którego cokolwiek zależy. Zawsze, w każdym miejscu i momencie życia, warto o to zawalczyć.

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

3 + 4 =